środa, 30 kwietnia 2014

Wyróżnienie

Dziękuję Dorze z blogu Robótki, kuchnia i takie inne... za nominację do wyróżnienia mojego bloga jako godnego uwagi. Bardzo mi miło, że w ogóle jakieś komentarze u mnie się pojawiły i nie był to spam ;-), a co dopiero taka nominacja :-). Przecież dopiero co powstał...
Czuję się jak matka przedwcześnie dojrzewającego dziecka ;-) To już? Tak szybko?

Nie do końca jeszcze odnajduję się w tych wszystkich blogowych zwyczajach i zasadach. Zrozumiałam, że powinnam odpowiedzieć na pytania Dory (a przynajmniej w takim obowiązku się czuję ;-):

1. Kto lub co najbardziej Cię inspiruje?
Jak wielu, inspiruje mnie piękno otaczającego świata, które chciałabym uchwycić, zapamiętać i zatrzymać na dłużej. Cudownie by było móc np. przytulne promyki jesiennego słońca schować w szufladzie a otulać się nimi, gdy nadejdzie szaruga i plucha ;-) Inspiruje mnie głównie otoczenie. Lubię motywy naturalne, odzwierciedlające rzeczywistość, ale i też uczucia czy klimat danego miejsca oraz wspomnienia, które chciałabym uwiecznić.

2. Co daje Ci prowadzenie bloga?
Przestrzeń do dzielenia się moimi pracami, pomysłami, przemyśleniami czy pomysłem na nasz przyszły Dom (w szerszym znaczeniu niż budynek).

3. Wakacje letnie czy ferie zimowe?
I jedno, i drugie - z wakacji letnich chciałabym zachować ciepło, tańczące na wietrze zboża, babie lato i śpiew ptaków, a z zimowych grube mięsiste płatki śniegu i bałwana w ogródku :-)

4. Dobra książka czy dobry film?
I jedno, i drugie :P - przy dobrej książce pracuje wyobraźnia, jest więcej przestrzeni na "odbiór własny" treści, a przy filmie jest szybciej i wygodniej, przy czym niekiedy obraz może również wnosić ważne treści... Zdumiewające, że jeśli najpierw powstanie książka, a po lekturze obejrzy się nakręcony na jej podstawie film, to nie jest tak dobry, jak wtedy, kiedy książkę napisze się na podstawie scenariusza filmowego (choć to przypadek rzadki, to zdarza się, np. "Stowarzyszenie umarłych poetów" ;-) ).

5. Ulubiony kolor i czy przypisujesz mu magiczną moc?
Krócej będzie napisać, jakiego nie lubię ;-) różowego ;-)
Jako dziecko uwielbiałam niebieski i fioletowy. Ostatecznie jednak "rozszerzyłam horyzonty", bo świat monokolorowy byłby bardzo smutny ;-) Od jakiegoś czasu ciągnie mnie do kolorów ziemi i zdecydowanie wolę cieplejsze odcienie niż zimne, aczkolwiek z tych drugich też nie rezygnuję ;-)
Nie przypisuję "magicznej mocy" kolorom, ale wierzę w ich wpływ na nasze samopoczucie. Najlepiej widać to na przykładach wnętrz naszych domów.

6. Co sprawia Ci największą przyjemność?
Życie; marzenia, które się spełniają :-) Bywa, że małe rączki otulające moją szyję czy chłodne piwo ;-) Zależy od chwili :-)

7. Twoja ulubiona potrawa?
Jajecznica usmażona przez Męża :-)

8.  Szpilki czy tenisówki?
Szpilki od święta, tenisówki na co dzień :-)

9. Twoje robótkowe marzenie?
Jest ich wiele :-) Z większych projektów to dokończyć Domek Pod Klucz ;-) Do niedawna marzyłam o zielniku na lnie (zainspirowany przez Emilkę z blogu mojapasjamojswiat.blogspot.com), ale udało mi się je zrealizować. Nie było tak źle jak myślałam, więc polecam tym, którzy się wahają ;-) a efekt jest naprawdę warty wysiłku. Marzę też, żeby w moje ręce wpadła jakaś stara wiejska półeczka lub szafeczka, którą mogłabym przerobić po swojemu :-)

10. Czy jest coś, czego bardzo chciałabyś się nauczyć?
Wielu rzeczy, np. języka angielskiego, ale póki co nie jest to priorytetem. Robótkowo myślę o szydełku, bo bardzo mi się takie ozdoby podobają :-)

11. Czy według Ciebie przyjaźń między kobietami jest możliwa?
Tak, choć czasem wydawać by się mogło, że stawia wiele wymagań, to jeśli jest ta prawdziwa - da radę :-)

I żeby nie było tak "pusto" - piękno zaklęte w rosie ;-)



I dzisiejszy widok: kos
Prawda, że piękny? :-) A właściwie piękna, bo to samica ;-)
Czasem słychać u nas melodyjny śpiew kosa, zwłaszcza nad ranem :-)
Podobno kosy potrafią naśladować dźwięki, np. telefonów komórkowych...


poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Nie ma jak w domu

Czekały nas trzy parapetówki. Na prezent postanowiłam wyszyć (sprawiedliwie ;-) ) każdej rodzince - szczęśliwcom posiadania własnego klucza :-) symboliczne klucze oprawione w ramki w kształcie domku (dopadłam je na Allegro).
Wzór zaczerpnęłam z bloga Penelopis. Od siebie dodałam napis "Nie ma jak w domu", rok, w którym przypadła parapetówka (zbiegło się to z końcem roku, w którym dom był wykańczany) oraz nazwą projektu, z którego był budowany (pozdrawiam obdarowanych, jeśli czytają ;-) ).




I dwa pozostałe, z później doszytą datą - niestety zapomniałam o zdjęciu po oprawie :-(


Przy okazji zamieszczania tego posta mam jednak refleksję, dlaczego tak często w naszych domach pojawia się "Home Sweet Home" a nie nasze:
- "Nie ma jak w domu"
- "Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej"
- "Tam dom Twój, gdzie serce Twoje"
- "Cudza strzecha - nie pociecha"
- "W domu jak w raju"
- "Każda droga jest mierzona drogą do domu"

i jeszcze okołotematyczne:
- "(Dom) ciasny, ale własny"
- "Wolność Tomku w swoim domku"
- "Dobra gospodyni dom wesołym czyni"
- "Czym chata bogata, tym rada"
- "Gość w dom, Bóg w dom"
- "Nie istnieje dom, gdy kobieta hula"

Spory wybór, prawda?
Jeśli za długie i nie pasuje itp. to zawsze jeszcze można postawić na inwencję własną, np. "Dom przez D", "Mój Dom", "Kochany Dom" itd.

Wiem, że będę jak pani od polaka, jak zacytuję "ekscytarza, co brząka po słowie” - Mikołaja Reja:
"A niechaj narodowie wżdy postronni znają, / iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają".

Albo jak pani od historii, że była już rusyfikacja i germanizacja, a okupant wiedział, co robi, bo wraz z zanikiem polskiej mowy nasz naród przestałby istnieć... a teraz na własne życzenie mamy ticzerkę a nie nauczycielkę, handmade zamiast rękodzieła i sweethoma ;-)

Zdaję sobie sprawę, że trudno się przed tym "obronić", że jest coś, co nas fascynuje w czymś obcym, z dalekich (lub bliższych) krajów, że czasem warto czerpać, a czasem... robi się to nieumyślnie. Sama łapię się na tym, że na potwierdzenie komuś czegoś mówię: "dokładnie" robiąc kalkę językową.
Mam też kilka wzorów z "Home Sweet Home" na dysku komputera w "inspiracjach"...

Tak się nad sobą zastanowiłam, po co nam anglojęzyczne "Home Sweet Home", kiedy mamy tak szeroki wachlarz przysłów i złotych myśli po polsku? :-)


Gustaw Klimt - "Macierzyństwo"

Jest to pierwsza moja praca po kilkuletniej przerwie w wyszywaniu.
Ma dla mnie duże znaczenie, bo wyszyłam ją właśnie wtedy, kiedy zostałam mamą ;-)
I w sumie też nie tak od razu, bo młodsza córcia miała niecałe dwa latka jak powstał ten obraz.
Wcześniej nie miałam czasu nawet pomyśleć o wyszywaniu ;-) Za to jak już zaczęłam, to w dwa miesiące wieczorami i po nocach udało mi się go skończyć.

Wcześniej nie podobał mi się ani ten obraz, ani styl twórczości Klimta. Był dla mnie zbyt "kwiecisty".
Ciepło, troskę, opiekuńczość i miłość, jaka bije z tego obrazu dojrzałam dopiero wtedy, kiedy doświadczyłam macierzyństwa.

W ogóle, zanim urodziły się moje córeczki nie wyszywałam tak dużo. Zawsze coś tam tworzyłam, ale było to w "innym wymiarze". Mamy mają jakoś więcej takiej siły wewnętrznej, stają się "bogatsze". Zupełnie inaczej patrzy się na świat przez pryzmat tej (tych) istotki (istotek), która jest częścią nas. Oczywiście piszę tutaj w odniesieniu do siebie (daleka jestem od wartościowania kogoś po tym, czy ma dzieci czy nie. Zresztą, każe inne doświadczenia, niekoniecznie te związane z posiadaniem dzieci, wzbogacają). Pamiętam słowa męża, kiedy urodziła się nasza pierwsza córeczka: "Teraz jestem nieśmiertelny, coś po mnie zostanie". Dzieci to sens Jego życia (choć z poświęcaniem im czasu różnie bywa) i takiego Ojca życzę wszystkim dzieciom :-)

Reprodukcja "Macierzyństwa" jest współcześnie bardzo znana, nie każdy jednak wie, że jest to fragment obrazu "Trzy etapy (okresy) w życiu kobiety". Oryginał powstał w 1905 roku jako olej na płótnie i była to jedna z pierwszych prac artysty w tym stylu (mamy zatem coś wspólnego ;-) ) - wcześniej specjalizował się w malowidłach ściennych.

Zdumiewająca jest symbolika na tym obrazie - kolory, struktury, kształty...

Klimt powiedział: "Każdy, kto chce się dowiedzieć czegoś o mnie jako artyście powinien uważnie patrzeć na moje obrazy i spróbować zobaczyć w nich kim jestem i co chcę przekazać".

Nie będę zatem zamieszczać tu interpretacji czy opisu obrazu ;-)
"Trzy okresy życia kobiety" wg Gustawa Klimta znajduje się obecnie w Galleria Nazionale d' Arte Moderna w Rzymie.


 Zdjęcie pochodzi ze strony: http://www.aaronartprints.org


Obraz wyszyłam haftem gobelinowym, a nie jak wcześniej krzyżykowym. Wydaje mi się, że ładniej półkrzyżyki się układają i z daleka obraz bardziej przypomina te tradycyjne - malowane.
Wyszywa się też szybciej i przy dwójce małych dzieci był to czynnik decydujący o wyborze tej techniki haftu.


Na pewno zauważycie, że na obrazie widać zbyt duży dysonans między cielistymi odcieniami muliny - przekombinowałam. Używałam zamienników PND (wg palety DMC) oraz zbieraniny mulin ze starych zapasów, w tym takich z czasów młodości mojej mamy ;-)
Mimo tego, bardzo lubię ten obraz :-) i przestało mi to przeszkadzać - o dziwo dobrze mi się komponuje z nieco zniekształconymi sylwetkami mamy i córy oraz geometrycznymi kwiatami.

sobota, 26 kwietnia 2014

Pudełko na nici

W ramach ćwiczeń w naklejaniu wydruków przed "zdekupażowaniem" maszyny przerobiłam zwykłe pudełko po butkach córci.

Użyłam białej farby akrylowej w tubce jako podkładu (z zestawu farb z Lidla), potem już standardowo (jak dla mnie ;-) bo to pełen nieprofesjonalizm) wikol i cieniowanie patyną.
Mimo próby klejenia techniką "na żelazko" wydruk się pofałdował (najprawdopodobniej niepotrzebnie rozcieńczyłam wikol).
Oczywiście wydruk przed przyklejaniem moczyłam przez chwilkę w wodzie, po czym odsączyłam na ręczniku papierowym. Po przyklejeniu polakierowałam pudełko półmatowym lakierem bezbarwnym (tym samym, którego użyłam do maszyny, czyli przeznaczonego do mebli dziecięcych).
Charakteru całości dodaje koronka. Nie wierzyłam w mocną przyczepność wikolu (czy by się nie wykruszył spod koronki?), a poza tym bałam się, że przez ażurową koronkową strukturę klej wypłynie. Użyłam więc zszywacza do papieru - w końcu to tylko tekturowe pudełko, na którym ćwiczyłam ;-) Nie musiało być więc idealne.
Mimo że pomarszczone i z widocznymi zszywkami, bardzo je lubię i przechowuję w nim część nici do szycia (raczej te, które do maszyny się nie nadają i korzystam z nich "na szybko" do łatania wiecznych dziur w ciuszkach córek).







piątek, 25 kwietnia 2014

Metamorfoza maszyny do szycia

Odkąd pamiętam stała zawsze u mojej Babci "podpierając" drzwi. Prawie w przejściu, bo innego miejsca na nią nie było, ale Babcia ani myślała się jej pozbywać. To właśnie na tym Łuczniku szyła sukienki dla mojej mamy, kiedy była mała i później - spełniając Jej marzenia o modnych ciuchach kiedy dorastała. To tu z koronki (takiej przypominającej firankę ;-) ) łącząc rząd po rzędzie uszyła sukienkę do I Komunii dla mojej starszej siostry. Potem, skrócona o prawie 10 cm, nad czym bardzo ubolewałam, przyodziała również i moje wtedy wątłe i niskie ciałko w Tym Ważnym Dniu.

Pamiętam, że jako kilkuletnia dziewczynka uwielbiałam bawić się "kiwaczką" u stóp maszyny  ;-) Wyobrażałam sobie, że te same miejsca dotykała moja Mama, kiedy była mała. Chciałam być taka jak Ona...

Potem Babcia pokazała mi jak szyć i przy okazji odwiedzin często coś przeszywałam, skracałam, wymieniałam zamki czy nawet uszyłam kilka rzeczy, w tym sukienkę dla Mamy na moją 18-nastkę ;-)
Mimo że szyje tylko ściegiem prostym, to do dziś robi to tak, jakby "grała muzyka" - leciutko, ale przy tym zwinnie, w określonym rytmie, który nadadzą jej stopy... Zupełnie inaczej niż na elektrycznej, która i tak się zepsuła po upływie gwarancji...

Nie wiem, w którym roku została wyprodukowana (późne lata 50.?), bo nigdzie nie ma daty. Może numer modelu byłby dla znawcy bardziej oczywisty. Babcia odkupiła ją od jakiegoś Pana. Podobno była zaniedbana, ale większych "remontów" (poza regulacją) Babcia nie przeprowadzała.
Miała trafić do znajomej, kiedy Babcia stwierdziła, że już z niej nie będzie korzystać, ale dzięki czujności mojej Mamy i pomocy brata (który dźwigał ją razem ze mną z czwartego piętra) trafiła do mnie (Babcia była przekonana, że jej nie potrzebuję, skoro kiedyś kupiłam elektryczną...).

Najpierw ją pokochałam, ale potem... nabrałam obrzydzenia i myślałam nawet czy się jej nie pozbyć (!), bo niemiłosiernie śmierdziała papierochami, czego nie trawię. Mycie, wietrzenie, szlifowanie i malowanie nic nie dało :-( Chyba nie ma się czemu dziwić - w końcu stała z 50 lat najprawdopodobniej nigdy nie myta i okadzana kilkadziesiąt razy dziennie dymem z papierosów...

Nie podobała mi się też moja metamorfoza tej maszyny. Musiałam nabrać dystansu. Czeka ją jeszcze kilka szlifów, chciałabym poprawić cieniowanie i dodać kilka warstw lakieru. Nie nastąpi to szybko, więc pomyślałam, że może i warto by ją było pokazać?

Po przywiezieniu Łucznika od Babci z wrażenia zapomniałam zrobić jej zdjęcia i niestety nie mogę pokazać jak wyglądał oryginał przez metamorfozą :-(
W Sieci jednak znalazłam taki sam model w identycznym stanie jak moja. Identyczny kolor, warstwa kurzu ;-) i zdarta miejscami okleina.


Zdjęcie pochodzi z serwisu hiper-ogłoszenia:


Moja dodatkowo ma wypaczony blat, ale nie wymieniałam go, bo w tym jej urok. Jedynie zaszpachlowałam ubytki.
Podoba mi się bielone drewno, więc chałupniczo i nieprofesjonalnie (po tym jak nigdzie nie dostałam białej bejcy) pomalowałam maszynę białą farbą akrylową (do tego przeterminowaną) do... grzejników.
Jak szaleć to szaleć ;-) Potem przetarłam jeszcze raz papierem ściernym i polakierowałam lakierem bezbarwnym do mebli dziecięcych (półmat). Sprawdził się świetnie, bo nie śmierdział :-)
Potem przyszła pora na ozdabianie. Nie miałam dużej praktyki w decoupage'u, ale miałam wizję "obklejonej" maszyny, więc po prostu MUSIAŁAM to zrobić ;-)

Poćwiczyłam na tekturowym pudełku (wcześniej próbowałam z serwetkami, a przy okazji pudełka i maszyny debiutowałam z wydrukami), które zaprezentuję w następnym poście.
Miało być jak najtaniej, więc nie inwestowałam w żadne transfery itp. Próbowałam drukować na papierze śniadaniowym, ale to była kompletna klapa, więc wydrukowałam na zwykłej kartce ksero... potem lakierowałam ją lakierem do włosów, żeby tusz się nie rozmazał.
Pewnie czytając to włos się jeży na głowie profesjonalistkom decu, ale... jak szaleć to szaleć ;-)

Zdjęcia nie są idealne, ale lepszych już mieć nie będę niestety (no, chyba że w Nowym Domu :-) Wtedy na pewno pokażę ją w nowej aranżacji, choć małż (celowo nie mąż :P ) się przegaduje ze mną, że... będzie stała w garderobie...). Maszyna stoi w pokoju północnym i trudno o dobre oświetlenie, nawet kiedy Bozia dobrze przyświeci ;-) ).

Wzory łowickie są naklejane z serwetek, duży rysunek maszyny wydrukowałam, wycięłam go i odrysowałam, a następnie wypełniłam ręcznie czarną farbą (pędzelkiem). Igła z nitką z czoła maszyny malowana jest ręcznie beż żadnego szablonu (ot tak, dałam się ponieść ;-) ). Cieniowania blatu są zrobione patyną a "przecierki" na metalowych nóżkach to maźnięcia pędzlem farbą w kolorze miedzi (też przeterminowaną ;-) ale nic się nie stało (była zbyt gęsta, więc rozcieńczyłam ją rozpuszczalnikiem uniwersalnym...).


Wydruki, które nakleiłam na maszynę przypominają mi wycinki z gazet z wykrojami, jakie oglądałam u Babci. Przeważały w nich czerwienie i niebieskości, a postacie dzieci przypominały mi bardziej lalki niż odwzorowanie dziewczynek czy chłopczyków.

Było mało "sielsko" jak dla mnie, więc dodałam jeszcze motywy łowickie. Nie do końca jestem zadowolona z efektu, nie wiem czy to nie "mezalians" łączyć takie motywy. Jak znów nabiorę dystansu, to pewnie popatrzę na to inaczej ;-)




Maszyna do szycia "Łucznik" wyprodukowana w Zakładach Metalowych im. Generała Waltera w Radomiu. Niestety nie wiem, w którym roku - być może późne lata 50.?


 Szycie na niej to poezja, mimo że szyje tylko ściegiem prostym. Jest jednak regulacja "gęstości" ściegu, czyli można ustawić odległości wbijania igły (5 poziomów) oraz funkcja cofania :-)


 Jedna z dwóch szufladek. Zamiast kluczyka pasuje... śrubokręt!


Tył maszyny


Tańcowała igła z nitką ;-)

niedziela, 20 kwietnia 2014

Babeczki z cytrynową nutką

Są pyszne, dość "ciężkie" i syte, ale przy tym wilgotne i z wyraźnym aromatem cytryny. Można je polukrować, ale nie zdążyłam ;-) bo zniknęły. U nas trafiły do wielkanocnego koszyczka ozdobione "zieleninką" :-)





Składniki na ok. 12 babeczek:
  • 250 g naturalnego jogurtu (najlepiej w temp. pokojowej)
  • 150 g roztopionego masła
  • 4 jajka (powinny być w temp. pokojowej, ale ja wyjęłam z lodówki i też się udały ;-) )
  • skórka otarta z 2 cytryn
  • 300 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • szczypta  soli
  • 250 g cukru pudru
W naczyniu wymieszać jogurt z roztopionym i lekko przestudzonym masłem. Dodać jajka, skórkę z cytryny i roztrzepać.
Dodać przesianą mąkę z sodą, solą i cukrem. Wymieszać rózgą lub łyżką tylko do połączenia się składników i uzyskania gładkiej masy, nie dłużej.
Ciasto nałożyć do 3/4 wysokości foremek na babeczki.
Piec w temperaturze 170ºC przez 25 - 30 minut.

sobota, 19 kwietnia 2014

Kokoszka niekoniecznie wielkanocna

Kurkę dedykuję Adze z Haftów Jarzębinowych, o której wspominałam w swoim pierwszym poście :-)

Jeszcze raz dziękuję za inspirację, a poniżej moja interpretacja ;-)



Haft krzyżykowy
Kanwa: 34 oczka na 10 cm, kolor ecru
Kolory: DMC
Passe-portout wykonane samodzielnie z tekturki i serwetki ;-)
Oprawa amatorska z gotowej ramki na zdjęcie ;-)
Wzór kurki z Creation Point de Croix
Sentencja: przysłowie polskie (podobno) - dodanie jej, to moja inwencja twórcza
(nie przemyślałam jednak dobrze jej rozmieszczenia i nie wyszła na środku w poziomie)

Dojrzałam do bloga...

Stało się - bloga mam i ja. Choć taka "nowoczesność" do mnie nie pasuje i nowinki techniczne w ogóle mnie nie kręcą, to sama uwielbiam oglądać i czytać różne blogi.
Od jakiegoś czasu słyszałam, że powinnam założyć bloga i dzielić się swoimi pracami i pomysłami - wykręcałam się brakiem czasu (ale i też nie czułam takiej potrzeby, aby pokazywać całemu światu jakieś tam wyszywanki itp., skoro tego w sieci jest aż tyyyyyle - i to lepszych od moich). Impulsem (a właściwie nie impulsem, a "zaczątkiem") był kontakt z Agą Jarzębinową z blogu "Hafty Jarzębinowe". Niemal równocześnie moja dobra koleżanka (rzec by lepiej było psiapsióła, lecz nie wiem czy to nie zbyt poważne w stosunku do Niej i czy zasłużyłam by tak się tytułować, bo przecież przyjacielem w jedną stronę się być nie da) stwierdziła to samo. W końcu dojrzałam i decyzja zapadła. Jednak z dnia na dzień bloga założyć nie mogłam, bo przecież musiałam się do tego dobrze przygotować - wymyślić nazwę i logo ;-) Grafikiem nie jestem, więc przyszło mi to z trudem, ale jak na samouka, to nawet jestem z siebie zadowolona, choć do ideału daleko.

Patynowy Klucz - długo myślałam nad nazwą, bo chciałam, aby odzwierciedlała treść. Cały czas moje myśli krążyły wokół "klucza"...
Bo własny klucz, do własnego domu to moje marzenie, które właśnie się spełnia, a nasz domek właśnie się rodzi.
Po długiej "ciąży" przyszedł etap na szczęśliwe rozwiązanie i napawam się każdą setną sekundy jego powstawania. Moje poczucie piękna (jakże przecież względne) ewoluowało tak, że na chwilę obecną potrafię zachwycić się kawałkiem betonu, który ma "znaczenie". Dla mnie oczywiście. Bo dla innych niekoniecznie. Piękna jest ta cegła, która składa MOJĄ ścianę, zwłaszcza ten fragment pieczołowicie ułożony przez Męża :-), ale słyszałam już kilka razy, że powinnam ją otynkować i okleić cegiełkami, żeby "ładniej wyglądała"... Tak samo może być z tym blogiem... Niech i więc będzie. Dojrzałam. Dam radę.

Klucz symbolizuje ponoć władzę, życie, wierność, opiekę, wtajemniczenie, wyzwolenie, wiedzę, rozwagę, tajemnicę i dyskrecję. Poza władzą (choć niekiedy lubię mieć coś do powiedzenia :P) wszystko to do mnie pasuje - tak subiektywnie.
Myślę, że Słownik Symboli powinien jeszcze dopisać cierpliwość ;-) Bo klucz kojarzy mi się z domem (własnym  = wyzwolenie!), a potrzeba m.in. sporo cierpliwości i wyrzeczeń, żeby go zbudować. I nie mam tu na myśli tylko fizycznego wymiaru, lecz również w odniesieniu "duchowym".

Kiedyś gdzieś przeczytałam, że "mężczyźni budują domy, kobiety je tworzą". Piękne, prawda? I jakie prawdziwe! Bo to my jesteśmy boginiami ogniska domowego. Dopieszczamy nasze wnętrza (ha ha, to też brzmi dwuznacznie ;-) ), ciągle coś zmieniamy, tworzymy, "szukamy sobie roboty" - jak to mówi mój mąż ;-). Ale ja czuję taką potrzebę tworzenia i już! Może i ten blog da temu ujście, bo jakby nie było, to to też jest tworzenie...

Na blogu poznacie moje "drugie życie" (w sumie dla Was-Czytelników to pierwsze ;-) ) - m.in. haft krzyżykowy. Wtajemniczeni wiedzą, że wyszywa się ze schematów wg... klucza. Może nie wszyscy tak nazywają zestawienie potrzebnych kolorów i symboli, wg których powstaje np. obrazek, ale dla mnie zawsze to był klucz.

Pewnie powiązań można by jeszcze znaleźć kilka, ale nie będę już was zanudzać, a co do "patynowego", to lubię to słowo, bo kojarzy się z dawnymi przedmiotami, które właśnie lubię (choć nie mam ich za wiele póki co), ale też z takimi "stylizowanymi" na stare. Bardzo lubię takie dekoracje i chciałbym, aby takich w połączeniu z wiejskim stylem u mnie w przyszłym domku było sporo. Uważam, że nadają ciepły, swojski klimat wnętrzu :-). Mam nadzieję, że uda mi się na tym blogu podzielić właśnie takimi inspiracjami.
"PatyNOWY" ma jeszcze tę zaletę, że zawiera słowo "nowy" (uwielbiam zabawę słowami ;-) ) a z czasem mam nadzieję, że ten nowy klucz, to będzie właśnie do naszego domu :-)

Tymczasem oddaję Wam mój "Patynowy Klucz" - zapraszam! :-)

zobacz także inne posty